Nawet 5 milionów Amerykanów może stracić pracę, jeśli natychmiast nie dostaniemy pomocy z pieniędzy podatników - grożą największe koncerny samochodowe w USA. Wczoraj na ostatnią w starym składzie sesję amerykańskiego Kongresu przyjechali prezesi General Motors, Forda i Chryslera - ludzie, którzy trzęsą motoryzacyjnym światem. Chcą osobiście prosić o pieniądze na ratowanie swoich firm w dobie narastającego globalnego kryzysu. Wywołali zażarty spór między politykami.
GM, który przez ostatnie 3 lata stracił ponad 51 mld USD, dwa tygodnie temu ogłosił, że jeśli nie dostanie pomocy, to może splajtować już w pierwszej połowie 2009 r. Wkrótce potem rozłoży się Chrysler, a Ford dociągnie do 2010 r. - uważają analitycy.
W fabrykach aut pracuje w USA 335 tys. ludzi, a ich kooperanci zatrudniają aż 4,5 mln osób. W razie bankructwa koncernów z Detroit budżet USA musiałby przejąć na siebie wypłacanie emerytur i rent dla miliona byłych pracowników motoryzacji i ich rodzin.
Firmy z Detroit mają poparcie Demokratów, którzy wygrali wybory prezydenckie i do Kongresu. Liderzy Demokratów w Senacie wezwali administrację odchodzącego prezydenta George'a W. Busha, by przyznał koncernom samochodowym 25 mld USD pomocy. Rząd miałaby je wziąć z wartego 700 mld USD programu przygotowanego na ratowanie finansów USA - tzw. planu Paulsona. Ale Biały Dom się nie zgadza. - Nie chcemy, aby koncerny samochodowe upadły. Jednak nie powinny dostawać pieniędzy z programu ratunkowego dla sektora finansowego. Jeśli motoryzacja dostanie, zaraz o pomoc zwrócą się inne branże - tłumaczyła Diana Perrino, rzecznik Białego Domu.
- Sprzeciwiałem się planowi Paulsona i ratowaniu Wall Street, bo wiedziałem, że natychmiast w kolejce po państwowe pieniądze ustawią się następni. Pewnie będą to linie lotnicze, bo dlaczego nie? Ich śladem podążą inne sektory gospodarki, zwłaszcza te hałaśliwe politycznie, gdzie silne są związki zawodowe - mówił w wywiadzie dla "GW" Steve Hanke, profesor ekonomii na John Hopkins University, stały felietonista magazynu "Forbes".
Część Republikanów uważa też, że branża motoryzacyjna to "dinozaur" i pomoc jedynie opóźni ich bankructwo o kilka miesięcy. Oliwy do ognia dolały doniesienia prasowe z Detroit, że menedżerowie Chryslera, którzy zwalniają tysiące robotników, sami mają dostać 30 mln USD premii. Republikański senator Chuck Grassley przypomniał, że były szef Chryslera Lee Iacocca w czasie kryzysu firmy w 1979 r. pracował za symbolicznego dolara rocznie.
Na decyzje w USA czeka świat, przypomina "Gazeta Wyborcza". O państwową pomoc koncerny samochodowe proszą w Kanadzie, w Europie chcą 40 mld euro z budżetu UE. Jeśli firmy z Detroit wytargują pieniądze od polityków, może to zadziałać jako wzór do naśladowania.
KOMENTARZE (0)
Do artykułu: Autoszantaż w USA